Adrenalinowe ćpuny

rollercoasterCzy ktoś w ogóle rozumie pęd ludzi do podwyższonego poziomu adrenaliny? Do poczucia strachu, niepokoju czy braku kontroli otoczenia – w imię lepszego samopoczucia, przygody czy przekonania się samemu, że „można”? Kto rozumie chęć wykorzystania naturalnego mechanizmu – strachu – w zupełnie innym celu, niż natura przewidziała?

We współczesnym świecie widzę jeno trzy obszary, w których to ludzie płacą kasę za to by się pobać. No, może poza lataniem pewnymi liniami lotniczymi i jazdą busami na Podlasiu. Sporty „ekstremalne”, horrory i wesołe miasteczka. Jako że z tych pierwszych niedużo sam przeżyłem (cóż, nie ciągnęło mnie za bardzo, a i to raczej drogie zabawy są) – co się będę wypowiadał. Latanie na jakimś tam spadochronie za motorówką, rafting w jakimś pontonie na jakiejś górskiej rzece – i taki sam body rafting – czyli to samo, ale bez pontonu. To powoli wszystko w temacie. Nie było bungy, base dżampów czy innych tego typu zabaw. Jakoś wciąż średnio.

Druga klasa to filmy grozy. Ale jak tu się bać, skoro to, co obecnie kino nazywa horrorem to filmidła ledwo trzeciego gatunku ociekające krwią, ekstramentami i wypływającymi z wszystkich możliwych stron na kamerę flaczyskami. Moi drodzy – nie wiem jak was, ale mnie to nie straszy, mnie to trochę śmieszy a w większości po prostu brzydzi. Bać się chcę na El Orfanto Juana Antonio Bayona czy ewentualnie na Stigmata Ruperta Wainwrighta. Coś w ten deseń. Wiecie o co chodzi? Horror dobry to taki, który zasieje ziarno niepokoju na kilka godzin po zakończeniu seansu. To taki, który nie pozwoli spać dorosłemu facetowi spać bez zapalonego światła, ani nie da bez burzy niepokoju zajrzeć pod schody w starej piwnicy. To taki, który nie pokaże nic szokującego wywołując jednocześnie przeczulenie zmysłów – gdy nagle uczucie słyszenia szumu krwi w żyłach za każdym razem, kiedy to cisza w pokoju przekracza trzy sekundy czy widzenia cienia kota, który przeszedł w sąsiednim pomieszczeniu – tuż pod ścianą. Ach tak, uważam się za nad-wyrafinowanego ponad całym motłochem spuszczającym się mentalnie na kolejną częścią Piły czy jakiegoś syfu z wampirami czy zombiakami (jedno i to samo).

Ja chcę się bać wyrafinowanie. Ma być elegancko, ma być cicho na zewnątrz i wręcz gromniczo cicho wewnątrz mnie. Strach ma we mnie powodować paraliż śledziony a może i nawet dwunastnicy (to niebezpieczne dla otoczenia). Ma mnie rozwalać i rozkładać od środka tak, żebym nie potrafił sformułować jednego sensownego zdania. Tak mam się bać. Cicho, skromnie i wręcz ascetycznie. Płacząc do środka ze braku kontroli i pocąc się jak świnia przez rzezią. Bo ja – powtórzę to jeszcze raz – jestem ponad tą tłuszczą bojącą się ucinania rąk i wyżerania mózgów. Jak się bać, to z klasą. Powiedziałem to ja, Palp. Słuchając właśnie 5 Symfonii Beethovena i sącząc wódkę na lodzie – ze zużytego świecznika.

A wiecie co jest najzabawniejsze? Że jechałem autobusem (Jezuskowej nie było) i układałem w głowie całą notkę o rollercoasterach. I gówno: o wódce, Mozarcie (nastąpiła pewna zmiana) i horrorach mi wychodzi.

No właśnie – co do tych parków rozrywki. To już taka dziwna przywara. Człowiek się mentalnie nastawia na dawkę strachu. Jedzie czasem kilka godzin, wykosztowuje się (bilety tanie nie są) po to, by pobać się trochę na jakiejś kolejce. Wagoniki wciągane przez automat na samą górę toru powodują nieprzyjemne wibracje w głębi trzewi. Wiem, co będzie zaraz – połączenie ekscytacji ze strachem, bo ja kurwa bać się nie lubię – nawet z klasą mi to nie wychodzi. Wagonik osiąga aphelium (czy tu mogę użyć tak fajnego słowa, żeby mój wpis wydawał się jeszcze bardziej, kurwa, mądrzejszy niż jest?) kiedy mój mózg już wie, że ciało zrobiło błąd, że na wysiadkę za późno, a kilkadziesiąt sekund adrenalinowego haju będę się wstydził przed samym sobą jeszcze kilka dni (oby nie miesięcy). No i zaczyna się wyścig z czasem – niby fajnie, niby cool, wiatr w oczy wali, krzyczę coś jak w amoku, rękami wywijam na prawo i lewo – wszyscy w jakimś szale jakby orgazmie, więc chyba należy – zakręt (już widzę siebie jak lecę w jakieś drzewa), zamykam oczy – minęły dwie sekundy ale dla mnie minęło trzy godziny – wokół ludzie ci sami – tkwimy w tym adrenalinowym gównie po uszy, na własne życzenie i za własną kasę – robi mi się coraz przyjemniej, ba, nawet czuję jakąś wspólnotę nagła adrenalinową z obcą mi osobą siedzącą ze mną w wagoniku… no ale po co to wszystko? Mógłbym siedzieć w domu słuchać Czajkowskiego, jak teraz (doceńcie, że uważam was za ludzi z klasą, więc karmię was Czajkowskim, Vivaldim i Beethovenem). Nie. Wybieram się do wesołego miasteczka pojeździć na jakichś atrakcjach. Kolejka, pociąg jakaś kurwa tratwa która z hukiem wpada do brudnego i ciemnego jak jakaś grota czy jaskinia jeziorka – i rozbryzgując się moczy mi twarz. Po całym dniu człowiek uważa, że swoją dawkę rozrywki przyjął (cóż za truizm!), pobał się, zjadł frytki i napił się słodkiej jak ulepek firmowej coli. To nic, że nogi jak z waty po kilku godzinach. Nic to, że jeszcze po kilku dniach na samą myśl o kolejnej pętli kolejnej kolejki będzie mi się chciało rzygać. Nie ważne: zaliczone, odhaczone. Teraz wiem, że strach można okiełznać. Że można strachem się pobawić. Nie wiem, czy warto przez chwilę zalać organizm adrenaliną czy jakąś endorfiną, by następnego dnia nie wiedzieć, co z takim uczuciem zrobić. Bo to, co dostajemy, to jakby nie było jakiś tam substytut szarej codzienności. Żaden lunapark, Vergnuegunspark czy inne wesołe miasteczko nie jest życiem, ale jego negatywem – kilkuminutowym substytutem dającym duże emocje za małe pieniądze. Bo może i trzeba tenże swój organizm tymi adrenalinami i endorfinami zalewać, ale czy za chwilę znów w narkotycznym głodzie nie będziemy żałować, że sobie pozwoliliśmy na słabość? Na drogę na skróty. To trochę tak jakby zamiast Vivaldiego słuchać Donatana i zamiast Tarantino oglądać Żuławskiego. Czyli chyba słabo. A swojego parku rozrywki mieć na co dzień nie będziemy. Jeszcze jakiś cyrk można zorganizować, ale własny prywatny Disneyland?

A ja się czasem lubię pobać. Co? Że przed chwilami pisałem, że nie lubię? Bo teraz lubię, 10 minut temu nie lubiłem. Za chwilę będę na siebie wściekły, że o tym piszę, a ze 20 minut mi przejdzie. I nie, nie jestem (jeszcze) pijany – i tak, przynajmniej ja widzę w tym (dzisiaj jakąś) logikę.

Pierdolone karuzele. Albo Palp pizdą jest. Wierzcie mi, że w takich dniach jak ten nie jestem w stanie rozstrzygać. Ale wódki się napiję. Pod Vivaldiego i Paganiniego, kurwa mać.

————

Czytaj więcej na moim blogu 

Otagowane

4 thoughts on “Adrenalinowe ćpuny

  1. zimawub pisze:

    Lunaparki serwuja pop-adrenaline dla tlumow. Byc moze dla kazdego cos innego, ale wydaje mi sie ze ostatecznym strachem jest zgubienie sie gdzies z dala od ludzi i wdrapanie sie na gorke z ktorej nie mozna zejsc. Czekanie na koniec i opedzanie sie od robakow, ktore tego twojego konca doczekac sie nie moga.
    Wzglednie glowna strona onetu to tez prawdziwy horror.

    Polubienie

  2. Ten rodzaj lęku mi nie odpowiada, bo jest on serwowany mnie, nie mam na niego wpływu.

    Ale lubię co jakiś czas przełamać strach aktywnie – przechodząc przez kolejne górskie łańcuchowane szlaki. Mimo że cierpię na lęk wysokości, więc nieraz towarzyszy temu przejściu płacz, drgawki i żegnanie się ze światem. Ale za to POTEM jest niesamowita euforia, że udało mi się, że pokonałam swój strach i poszłam krok dalej! Że potrafię! 🙂

    Polubienie

  3. Rycto pisze:

    Są ludzie lubiący inny typ lęku, wyżej nie podany. To napawanie się lękiem przed ponadcielesną karą, czyli wiara w boga.
    Po to te wszystkie spowiedzi, roraty o 6 rano i kazania by człowiek bał się całe życie i wywierał w sobie poczucie winy o wszystko. KK jest w te klocki niezłe.

    Aha, świetna notka, jedna z lepszych.

    Polubienie

Dodaj komentarz

perfumomania

subiektywnie i ze szpileczką o perfumach...

JA SKORPION

There is another world, but inside this one, inside me.

escaape

into another world

Kulturalna szafa

#czytajkulturalnie

pocichutku

.. kilka słów ..

Gabinet Osobliwości

Któren zawiera w sobie curiosa rozmaite ku wesołości, ale i smutney refleksyi odwiedzającey go publiczności pomieszczone

Siupster

Widujemy się rzadko, ale intensywnie.

cmentarzysko dudsów

by Agata Rutkowska

sztuka prostoty

Blog o wnętrzach, o tym jak wpływają na nasze życie, aby stawało się proste i szczęśliwe.

niecodziennik

notatki. fotografie. myśli

okiem wariata

widziane lewym okiem wariata

Mama z prądem i pod prąd...

Zatrzymaj się! Nieporadnik (sic!) życiowy okiem kobiety psychologa...z emigracją w tle.