Bilety za złotówkę, czyli jak się w Polsce zrodziły miliony „podróżników” i „eksploratorów”. Głównie cudzych kanap i lotniskowych poczekalni.

drunkW świecie, w którym fast food jest restauracją, zakonserwowany wszelakimi „E” napój owocowy: jedną z pięciu zalecanych porcji warzyw i owoców dziennie a dziewczęta wrzucające na blogi swoje zdjęcia w „stylówach” – wyznacznikami dobrego stylu – dwudniowy weekend, zwany kiedyś zwyczajnie „city breakiem” czy „wypadem weekendowym” stał się nagle „wyprawą”. Niektórym „podróżnikom” jak widać odjebało kompletnie – lecz nie do końca jestem pewien czy przedefiniował się sam termin, czy może coraz więcej wśród jeżdżących po świecie jest idiotów, cwaniaków i pozerów.

Możemy oczywiście wyjąć teraz z szafy jakieś opasłe tomisko, teoretyczną knigę opisującą w bardzo mądry sposób bardzo zwykłe zjawiska albo i zapytać wujka Googla czym jest podróżowanie, turystyka czy urlop. Oczywiście moglibyśmy to zrobić, ale nie widzę sensu – jak ktoś ma taką potrzebę, potrafi chyba znaleźć odpowiednią pozycję. To miejsce ma być subiektywne i nie-teoretyczne, więc tą linię teraz będę podtrzymywać. Za chwilę dostrzeżecie, że jak ognia unikam słów „turystyka”, „turysta” czy „odwiedzający”. Słowa te mają swoje teoretyczne, bardzo specyficzne znaczenia, które w dzisiejszych czasach się zacierają – a mnie teraz mniej interesują.

Podróżowanie, to według Palpa, przeżycie testowalne organoleptycznie sprzężone z przemieszczaniem się w przestrzeni. Tak więc w tej mojej prywatnej nomenklaturze, tak urlop z rodziną na plaży, jak i weekendowy wypad do rodziców na działkę jak i ekspedycja w kongijską dżunglę – będą podróżowaniem. Jako że podróżowanie podróżowaniu nie jest równe, możemy dalej sobie to pojęcie dzielić i uściślać. Jednak nie każde przewiezienie dupy samolotem jestem skłonny nazwać szumnie „podróżowaniem”.

Więc o co mi dziś chodzi? A o to, że coraz mniej rozumiem z blogów „turystycznych”, w których zaroiło się od „wypraw” do Toskanii, „ekspedycji” na Litwę i „wycieczek” na pobliskie tanie lotniska – bez celu właściwie. Ludziom się w głowach popierdoliło. Czytam na blogu „Relacja z super weekendu w Manchesterze” – otwieram, zaczytuje się że taki a taki by wtedy a wtedy za złotych 33 (super! Zazdroszczę tym, co mogą w dowolnej chwili wyrwać się bez żalu na kilka dni za granicę w środku tygodnia za grosze!) w Manchesterze. Mieszkał u kogoś z Couchsurfingu (dał za siebie nawet płacić w knajpie – czyli użebrał kilka piw. Tak, cynicznie, bo kiedyś ja fundowałem wszelakim maści freeloaderom piwo, wódkę i dobre jedzenie) zjadł „obiad” (sic!) w McDolandsie, pochodził po mieście i… wrócił. W innym poście innego internauty słyszę o wyjeździe do (uwaga!) Szwecji. Na dwa dni. Brzmi intrygująco i szalenie, ale odrobina szaleństwa przecież nikomu jeszcze nie zaszkodziła, prawda? Całość wpisu wieje nudą, bo jak w ciekawy sposób opisać wałęsanie się po Nykopping (na autobus do jakiegokolwiek ciekawego miejsca zwyczajnie nie było kasy), znów nieszczęsny „obiad” w McDonaldsie i nocleg na lotnisku. Nie to, żebym uważał, że w tych okolicach nie można ani niczego ciekawego zobaczyć, ani niczego interesującego przeżyć. Wiało nudą tak na blogu jak i w czasie tego wyjazdu, bo na nic innego oprócz kanapki w McDonaldzie nie starczyło. Niedawno czytałem o parze, która w jakimś dla mnie niezrozumiałym i całkowicie debilnym amoku, lata za stówkę do Włoch żeby, uwaga, uwaga po raz kolejny: zjeść w jakiejś wiosze blisko lotniska pizzę i lecieć do domu tego samego dnia. I dumni są z tego idiotyzmu strasznie. Znam też osobiście ludzi, którzy pakują kanapki i lecą na „weekend” do Oslo. Nie wydając prawie korony na miejscu. Zrozumiałbym każdą z tych osób, gdyby powiedziała tylko jedno: „Uwielbiam latanie. Samą czynność, bycia w powietrzu, oglądania chmurek i zniżania do lądowania. Kierunek nie ma znaczenia”. Ale nie, tu chodziło o „zwiedzanie”, o „zobaczenie czegoś na miejscu”

I czym są te cztery przypadki. Mądrym i sensownym spędzaniem czasu? A może ja, zupełnie na opak wszelakim opiniom, postawię tezę, że są stratą czasu i wyrzucaniem w błoto (małych bo małych ale zawsze) pieniędzy?

Ja na swój pożytek dzielę podróżowanie na urlopowanie (smażing i placking na plaży – ja nie praktykuję), wycieczkowanie (wrzucasz dupę w samolot, autobus czy na wycieczkowiec i z przewodnikiem zwiedzasz co tam w planie miałeś – dla mnie średnia opcja), city breaki – u znajomych czasem, albo w wynajętym apartamencie, hotelu, hostelu czy innym B&B – trwa on powiedzmy 2-5 dni, oraz lajtowe podróżowanie. Później to już wyprawy (wiecie, pół roku studiujecie – nie „czytacie”, ale studiujecie – miejsce dokąd jedziecie, zabieracie masę sprzętu i robicie jakąś zajebiście egzotyczną, niebezpieczną tudzież szaloną rzecz: rzucacie się z Annapurny, biegniecie nago z Ziemi Ognistej na Alaskę tudzież próbujecie zawrócić kijem Narew i nożem Amazonkę). Na końcu są ekspedycje. Ale ekspedycje zaczynają się tam, skąd wyruszają Kamiński, Pałkiewicz czy niegdyś Halik z Dzikowską. Z pełną świadomością wyjmuję z tego wyjazdy „zorientowane” czy to biznesowo, czy pijacko czy też w jakikolwiek sposób nastawione na jakąś konkretną czynność. Tak więc podróżowanie lajtowe odbywa się czasem z większym a czasem z mniejszym przygotowaniem (jak my w Gruzji), w fajnym gronie, bez jakiegoś nadętego szukania podtekstów bez parcia na „bycie wędrowcem/członkiem ekspedycji i robienia z siebie nie wiadomo jakich podróżników. Bez miejsc niebezpiecznych, z poznawaniem ludzi, piciem lokalnych trunków, testowaniem kuchni, kultury i miejsc. Wszystkiego po trochu. „Jak tam wasza wyprawa do Gruzji?” – słyszałem już po przyjeździe. A czy my zdobywaliśmy chociażby Kazbek? Przepłynęliśmy kajakiem Morze Kaspijskie? Rowerem przejechaliśmy Afganistan? Nie. Więc wyprawa to była żadna. Zwykłe lajtowe podróżowanie. W miarę komfortowe, a przede wszystkim w miarę tanie lajtowe podróżowanie. Przeznaczyłem na nie tyle a tyle, wydałem 80% tego, co założyłem. Ale bez tej kasy nie ruszyłbym dupy z domu. Bo ta kasa to gwarant zobaczenia i przeżycia na swoim ciele tego, co w danym miejscu zobaczyć trzeba.

Co musi być w podróżowaniu (nawet lajtowym) do obcego miejsca, bym mógł powiedzieć, że wyjazd był pełen i jestem zadowolony? Muszę choć trochę się wtopić w miejsce. Poznać lokalsów albo ludzi tam mieszkających. Nie mogę wciąż myśleć o tym, czy mam gdzie dzisiaj spać i czy ktoś mnie nie przygarnie albo nie (dla mnie to w tej chwili forma wyrafinowanego żebractwa którego nie toleruję – a wiem co mówię, 8 lat aktywnie bawiłem się jako host w HC i CS – choć głównie w tym pierwszym). Poza tym: muszę jeść gdzie lokalni i to co oni (no przecież nie, kurwa mać, w McDonaldzie, bo to wstyd i hańba! Jak jeszcze jestem w stanie w wypadkach awaryjnych zjeść coś takiego w Polsce, tak na wyjeździe normalnie szkoda mi nawet czasu, nie mówiąc o kasie i niezjedzonym lokalnym jedzonku!). Musze też coś zobaczyć. I to wcale nie hardcorowo – nie muszę być w każdym muzeum, bo muzealnikiem nie jestem i nie wszystko mnie jara. Ale muszę mieć pewność, że jak nagle po drodze spotkam jakiś zajebisty obiekt z biletowanym wejściem, to będzie mnie stać na wejście. Mimo wszystko jakieś podstawy poznawcze historii muszą być. Wiecie, w Gruzji trzeba zobaczyć kilka kościołów i monastyrów, w Oslo łódź Wikingów czy Kontiki czy British Museum w Londynie. Dobrze, jak podczas wyjazdu „przypląta się” jakieś fajne zdarzenie kulturalne. I nie nie, nie snobuję się na muzykę poważną czy mało zrozumiały dla mnie balet. Ale będąc w Dublinie nie można nie poszukać pubu z muzyką na żywo (i zatańczyć z Irlandczykami) czy nie pójść na pokaz ze stepem irlandzkim, w Grecji kiedyś udało mi się dostać na koncert Bregovicia w starożytnym amfiteatrze, w innym, już w Turcji byłem na „Sułtanach Tańca” – przedstawieniu obrazującym historię Turcji w ciągu 3 godzin. W tej samej Turcji kiedyś byłem zaproszony na tureckie wesele, ale to już inna bajka:-). W Londynie staram się od czasu do czasu chodzić na musicale (bo tak jak w Polsce byłem raz lata temu i był szmirą okropną tak na West Endzie to naprawdę inna klasa), a wciąż poluję na jakiś spektakl teatralny z megagwiazdą znaną z ekranu. Snobizm? Nie, ja nie wiem, czy ja kiedyś w dane miejsce wrócę – chcę je chłonąć wszelakimi zmysłami, dotknąć, usłyszeć, zobaczyć i posmakować.

Nawet w cholernym Oslo, drogim jak skurwysyn i strasznie finansowo nieprzyjemnym, można zjeść lokalnie. Jak już mieszkasz u kogoś z CS albo i u znajomych jakichś – przejdź się do sklepu i zobacz po ile są owoce morza. Kup samemu – bo to takie minimum minimów by coś od siebie dać w zamian za gościnę (tłumaczenie że to „po prostu CS więc po co” robi z Ciebie skurwysyna-wyłudzacza, bo HC i CS to nie tanie mieszkanie a poznawanie ludzi. A jak uważasz że Ci się należy, to pomyliłeś serwisy. Już nie wspominam, że to obowiązek jeśli znajomi Cię przygarnęli, bo inaczej chyba nie można się odwdzięczyć za gościnę jak prezentem albo kolacją…) Tak więc owoce morza w Oslo? Świeże, pachnące, niesamowite i niedostępne u nas. Krewetki sprzedają z beczek (jak u nas ogórki czy kapustę) i kosztują (uwaga!) niecałe 20 koron – czyli za niecałe 10 złotych za kilogram. Łosoś? Proszę bardzo: 30 koron za kilo. Takie ceny płaciłem ja 3 lata temu w Oslo. Wyżerka jak mało gdzie! Dodatkowo kawałek kiełbasy z renifera (też nowość), norweskiego kawioru, i kilka piw na spróbowanie. Zjedliśmy za śmieszne pieniądze zajebistą kolację nad brzegiem fiordu. Na pohybel idiotom, którzy przedłożą nad nią Big Maca! Nawet jedno piwo sączone sobie w Oslo w knajpie z widokiem na port i zatokę jest warte 88 koron (prawie 50 złotych). Że Cię nie jest stać na pięć dych za piwo? To może po prostu Cię nie stać na podróżowanie w tak drogie miejsca?

Dlatego, Moi Drodzy, wyśmiewam i będę wyśmiewać „podróżników”, którzy spędzając kilka godzin na jakiejś wiosze „poznawali smaki Toskanii”, śpiąc na lotnisku „zwiedzali Skandynawię” a wałęsając się bez celu po jakimś zadupiu „poznawali Bałkany”. Podróżowanie (mniej czy bardziej lajtowe) musi trochę kosztować. Tak to już niestety jest, że za darmo to już nawet rzadko w ryj można dostać. Jeśli nie mam kasy niezbędnej na poznanie – nie wyjeżdżam. Żeby podróżować trzeba mieć czas i trochę kasy. Oczywiście każdy jej potrzebuje w rożnym zakresie, ale bez niej albo za 50 złotych podróżować się nie da. Można się przemieszczać, ale z podróżowaniem to nie ma nic wspólnego. Dla mnie „szpanowanie” tym, że za 300 zł (razem z przelotem, nocleg na lotnisku koło śmietnika i biletomatu wliczony) było się we Francji czy w Norwegii jest zwykłym idiotyzmem i brakiem wyczucia tego, co ciekawego można za tą kasę zrobić. Bo mając trzy stówki Proszę Państwa, to można już (zupełnie lowcostowo jeśli ktoś tak bardzo lubi nadużywać tego słowa) spędzić zajebiście fajny weekend w Polsce. W fajnym towarzystwie, w ciekawym miejscu, z dobrym piwkiem i niezłym żarłem. I konia z rzędem temu, to mnie przekona, że takie „podróżowanie” ma jakikolwiek sens. Ci, którzy wydali 300 zł na taki weekend nie tyle zaoszczędzili 2 tysiące na lotach, wyżywieniu czy zakwaterowaniu (jak często lubią to podkreślać w różnorakich relacjach na swoich blogach), ale wyrzuceniem w błoto 300 złotych.

Więc co? Będzie, że Palp najpierw hejtuje lowcosty a później sam po taniości lata? Ani jedno, ani drugie. Nie hejtuję, tylko się cieszę, że w tyle miejsc można polecieć za rozsądne pieniądze. I czy latam lowcostami? Powiedziałbym pół na pół, czasem LO, BA czy inną Lufą, a czasem Wizzem. Tylko jak patrzę na popierdoleńców wykorzystujących loty za złotówkę w jakimś idiotycznym celu, to żal mi tych, którzy zbierają cały rok na wakacje, a później muszą płacić grubą kasę za bilety. Bo ktoś chciał w Bergamo zjeść pizzę.

———————–

A jeśli mało Ci moich tekstów, to zapraszam do zapoznania się z kolejnymi:

Przewodnik praktyczny – jak się nie zachowywać na wakacjach – czyli słoma i buractwo.

100 stopni Calvina-Mikke, czyli młodzieży spojrzenie na te sprawy

Conchita dla każdego, Wurst dla wybranych. Albo na odwrót.

Siedem żołądków, jeden zwierzak.

Jak trwoga, to o kielicha!

Wegańska golonka – przepis na sukces kulinarny.

Wydymani eko-cukinią.

120% dżemu w dżemie – czyli reklamowy bełkot.

Soszjal mediowa dziwka, czyli to, czego potrzebuje rynek pracy.

Powiększ penisa – pewna recepta na sukces.

Długie, kolorowe i sra po krzakach – szlakiem pielgrzymkowym prosto do Częstochowy.

fota: el Pais

Otagowane , , , , , , , , ,

43 thoughts on “Bilety za złotówkę, czyli jak się w Polsce zrodziły miliony „podróżników” i „eksploratorów”. Głównie cudzych kanap i lotniskowych poczekalni.

  1. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  2. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  3. Palp Fikszyn pisze:

    […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  4. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  5. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  6. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  7. Apocalyptique pisze:

    W zeszłym roku zwiedziłem Oslo za siedemdziesiąt złotych. Leciałem SAS za 7PLN z podwózką z lotniska i posiłkiem w cenie. Zwiedziłem galerię narodową, muzeum Muncha, łodzie wikingów, Fram i Kon Tiki właśnie. Do tego jazda metrem za free – weekend „Tourists in their own City” albo jakoś tak. Byłem na Hollmenkollen. CS-owałem u meksykanina. Jedliśmy właśnie krewetki ze sklepu za rogiem, ptasie mleczko, polską wódkę i byliśmy na piwie w Hotelu SAS (happy hours – pół ceny). I załapaliśmy się na bardzo lekki, ale za to 100-procentowo norweski spektakl w auli uniwersyteckiej.

    Nie hejtuję Cię 🙂 Wprost przeciwnie – podpisuję się pod Twoją notką całym sercem. Nie zgadzam się w jednej kwestii: nie chodzi o to, by mieć na podróże kasę, ale pomysł i organizację.

    Polubione przez 2 ludzi

  8. […] Jak to w Polsce mamy wysyp weekendowych podróżników […]

    Polubienie

  9. dinki pisze:

    Oj tam oj tam, z jednej strony przyznaje ci racje ze weekendowy wypad do Wloch jeden dzien w podrozy, jeden na miejscu i jeden z powrotem to troche meczace jest.

    Z drugiej strony podam ci przyklad kiedy sie to oplaca.

    Naszych znajomych rzucilo do Wiednia i od czasu do czasu odwiedzamy ich w weekend.
    Piatek po pracy gaz do dechy i na lotnisko. Jestesmy o pierwszej w nocy na miejscu. Popijawa do rana. Sobota : ja lecze kaca, malzonek pije dalej.Niedziela : ja z kolezanka zwiedzam Wieden, malzonek z kolega pije dalej. Poniedzialek siedzenie na walizkach i znowu lotnisko.

    Nie powiem meczace to jest. Ale pozwala nam spotkac sie i pogadac na zywo a nie przez skypa czy telefon. Ja zwiedzam Wieden po kawalku, malzonek „sie wybiega” i nie rozrabia w domu.

    Same plusy 🙂

    Polubienie

    • Palpfikszyn pisze:

      ale przecież ja nie mówię, że teraz nagle wszyscy mają wszystko rzucić i latać za tysiące euro! Ja jestem przeciw durnemu, bezmyślnemu wykorzystywaniu czegoś w imię źle pojętego „podróżowania”! Ja też latam na weekendy do Londynu (nie płacę kilkunastu złotych, to fakt) czy do Oslo, Brukseli…

      🙂 Ale latać po to, żeby NIC nie robić i się chwalić że się „było w Szwecji”? Bzdura i debilizm.

      Polubienie

      • dinki pisze:

        Ale rzadko sie zdarza ze sie kompletnie NIC nie robi.
        Bezsensem by bylo przeleciec sie do Londynu za zlotowke, nosa spoza lotniska nie wysciubic zjesc burgera w Mc Donalds i wrocic.

        Bez sensu bo wbrew pozorom to kosztuje. Moze finansowo duzo nie kosztuje – ale kosztuje cie czas.

        Najczesciej jest jednak jeden dzien kiedy sie cos tam zwiedza – jak sie nie ma pieniedzy na wstepy do roznych muzeum (muzeow / muzei , jaks sie to cudo odmienia ?) to sie chociaz po ulicach przejdziesz i popatrzysz.

        Tego Mc Donalds tez bym tak nie demonizowala – wiesz co zamawiasz, wiesz czego sie spodziewac na talerzu i wiesz ile zaplacisz.

        Ja sie najbardziej nacielam w Pradze. Weszlismy do jakiejs burgerowni – wystroj raczej rstauracyjny – cos jak polski Sfinks, dania jednakze wybitnie burgerowe.
        W moim mniemaniu knajpa powinna byc ciut drozsza jak Mc Donald ale nie z tej wysokiej polki (czyli cos a’ la Sfinks – chyba mnie wystroj zmylil).

        Ja zamowilam burgera (coprawda duzy byl, trzeba bylo nozem i widelcem jesc) malzonek zamowil zeberka (z dodatkiem ziemniakow i surowka). Kazde z nas zamowilo po jednym napoju bezalkoholowym. Zaplacilismy 50 EUR. Myslalam ze z krzesla spadne. Nauczka na przyszlosc , nastepnym razem trzeba sobie zadac trud i przeliczyc korony na nasze pieniadze.

        Na usprawiedliwienie dodam, ze jak jade do kraju gdzie ceny sa wyzsze jak u nas to przeliczam skrupulatnie. Jak jade do kraju gdzie generalnie ceny sa podobne albo lekko tansze jak u nas to nie przeliczam na kazdym kroku.

        Polubienie

        • Palpfikszyn pisze:

          No widzisz, ale ja dokładnie napisałem, co wyśmiewam. Nie weekendowe wypady jako takie, tylko wyjazdy gdzie się ludzie szwendają koło lotniska bo nie maja kasy na wszystko. Tak, takie znalazłem blogi w necie afiszujące się głupotą. A o państwu, którzy do Włoch na pizzę latali, to nawet w Wyborczej czytałem czy w jakimś Newsweeku.

          Co do jedzenia: nie zmienię swojego podejścia nic a nic 🙂 McDonalds i inne burgerownie to syf kiła i mogiła. Nie wyobrażam sobie lecieć gdziekolwiek i jeść w macu. Nawet jak się chce tanio jeść, to należy próbować lokalnego strret food, a nie tego badziewia 🙂

          Co do Twojej przygody to byłaś zapewne w prawdziwej amerykańskiej restauracji, więc w sumie ceny… adekwatne. Ja niedawno tyle zapłaciłem (ok 200 zł) za obiad dla dwóch osób w restauracji serbskiej w Warszawie…

          Polubienie

  10. yester pisze:

    Moze bede inny, ale te cale podroze sie tez chyba globalizuja. Jak widziales 20-30 jakis zajebistych miast, tu wstaw swoja 20 tke ( np Florencja, Edynburg, Nowy York, Wieden itd) to kolejne pomniki zaczynaja powoli nudzic, kolejna dawka historii o takim i takim wladcy tez staje sie niestrawna. Kolejny widok jakiegos klifu, przywoluje wspomnienia x podobnych. Ja juz stalem sie sceptyczny na kolejne zwiedzania. Oczywiscie lubie to, ale ze wzgledu na inne powietrze i otoczenie, co daje mi jakis taki odpoczynek od codziennosci. Na wersje ekstremalne, typu jakies trekingi w Himalajach i poizniej lazenia po dzungli Nepalskiej, gdzie przy kazdym sladzie dzikiego zwierzecia na drzewie, odliczam czas do konca wycieczki, jestem juz za stary. Zaczynam odkrywac dobry all inc. i manie wszystkiego w powazaniu.

    Polubienie

    • Palpfikszyn pisze:

      Każdy ma inaczej. Tak jak napisałem, rozumiem tych, co lubią leżeć plackiem na plazy i używać AI. Ja do takich nie należę, i jestem pewien, że poznawanie nowych miejsc nie znudzi mi się nigdy. Ja odpoczywam poznając, tak regeneruję siły i tak nastawiam się do następnego czasu w pracy…

      Polubienie

  11. olszyn pisze:

    W wyjazdach w nowe miejsca my też mamy podobne zasady. Bez sensu być w Grecji i jeść pizzę czy English breakfast jak za rogiem w tawernie podają super owoce morza. Zwiedzanie – też głupota turlać się gdzieś 1000 km i leżeć w hotelu na all inclusive. A że trzeba mieć kasę to inna bajka.
    A wypad na pizzę do Włoch. Ot, taki malutki snobizm!

    Polubienie

  12. elasola pisze:

    Pulp, czy mam z tego rozumiec, ze nie lubisz Maslowskiej??
    To sie pospieram z Toba na zywo.

    (i pokajam za brak polskich liter – wiesz czemu 😉 zmyje za to naczynia czy cos…)

    Co do tematu glownego: a ja – w dobie ogolnego przezarcia mozgow i dusz materializmem – popieram lowcostowe eksperymenty. Moze nieporadne, moze nietrafione, moze smieszne – lepsze chyba jednak niz nie wyjezdzanie na wakacje/weekendy wcale (niektorzy ludzie latami, dekadami, eosami nigdzie nie wyjezdzaja!) lub rozpaczliwe silenie sie na „sranie wyzej niz sie dupe ma”…

    Lowcostowym eksperymentatorom przydaloby sie oczywiscie przeczytac ze zrozumieniem Twoj felieton i nastepym razem lepiej ukierunkowac energie i 35 lub 300 zlotych 🙂

    Polubienie

    • Palpfikszyn pisze:

      Ależ ja lowcostowym eksperymentom mówię jak największe tak! Tylko nie za bardzo rozumiem nazywania gówna czekoladą czy czereśni arbuzem – bo to przerost treści nad formą. Nie zgodzę się, że lowcostowo (w sensie za 20 złotych i to tylko od striny lotniska i okolicznych wiosek) można „poznać” kraj, bo poznanie to niestety szerokie pojęcie i – jak dobrze wiesz – moje podejście jest takie a nie inne. Nie poznając kultury, kuchni czy muzeów danego kraju czy miejsca – nie możesz mówić o „poznawaniu”. Ja jestem głeboko przeciw nazywaniu dwudniowych weekendów „wyprawami” i bezsensownemu lataniu po Europie żeby sobie i wszystkim naokoło udowodnić jakimi zajebistymi „globtrotterami” się zostało. To tak jakby stwierdzić, że się Polskę poznało, bo było się w Modlinie i Nowym Dworze. Masakra.

      A co do „wypraw” to chyba napisałem, czym są dla mnie 🙂

      A co do Masłowskiej.. mogę ją łyżką i nożem krajać i zajadać 😉 Byle nie na śniadanie. I nie na obiad. I nie na kolację. 🙂

      Polubienie

      • elasola pisze:

        Co do „wypraw” – Twoja opinie popieram w 100%
        Przypuszczam, ze… wiecej wypraw da sie zrobic na wlasnym podworku, niz w zglobalizowanym swiecie. W takim sensie, ze bardziej wstrzasnac (dusza) moze okolica za plotem, niz „wyprawa” w miejsce, ktore mozna wygooglac na milion sposobow, ze zdjeciami wlacznie 😉

        Polubienie

        • Palpfikszyn pisze:

          Stąd też moja konkluzja, że za 300 złotych to można naprawdę świetny wyjazd w Polsce zrobić. Choćby nad Narew, Bug, na Podlasie… gdziekolwiek, byle nie jakieś lotnisko na zadupiu!!!

          Polubienie

  13. igorimorswin pisze:

    Chciałem ohejterzyć, bo nigdy nie nazywałem żadnej wycieczki siti brejkiem, ale niestety masz rację.
    Pozdrawiam
    -Igor

    Polubienie

    • Palpfikszyn pisze:

      No dobrze, tu się wkradła nomenklatura branżowa 🙂 Niech będzie… „krótki wypad”. Może i nawet lepiej tak to nazwać, bo nie każde lotnisko jest położone w czymś, co geografia osadnictwa nazywa „miastem” 🙂

      Polubienie

      • igorimorswin pisze:

        Warto byłoby zjechać też inny trend – „wysokokosztowy” że się tak wyrażę, czyli jeżdżenie do Dubajów i innych Abu Zabi. Nie twierdzę, że to nie są ciekawe miejsca, ale mam wrażenie, że miasta, które mają jakąś historię są odrobinę ciekawsze.

        Inna sprawa, że wycieczki do Dubaju często fundują swoim pracownikom korpo, w zamian za dobre „wyniki w nauce”.

        Polubienie

        • Palpfikszyn pisze:

          Ja sam bym chętnie zobaczył Dubaj: jako że jestem fanem zabudowy wysokościowej. Miejsca takie wyglądają majestatycznie, doprawdy… Dubaj musi być w swojej megalomanii wyjątkowym miejsce, i na pewno chciałbym go zobaczyć. Jutro może będą bilety wizza za kilka stówek 🙂

          Hmmm… szczerze nie słyszałem jeszcze o incentivach stricte do Dubaju. Tam jest problem z alkoholem, a na incentivach to jest (stety czy niestety) jeden z podstawowych czynników katalizujących „integrację”

          Polubienie

  14. Nudzi mi się przyznawanie Ci racji 😀
    Ale fakt (nie licząć Ciebie, boś swoje widział i z niejednego pieca chleb jadłeś), znam dwóch ludzi, których śmiało mogę nazwać podróżnikami. Jeden jako misjonarz słowa bożego (na szczęście nienachalnie) zwiedził całą Skandynawię stopem i chyba z 70% Europy, a drugi rozbija się pomiędzy Europą, a Ameryką Południową bujając się z szamanami po lasach i takich tam.
    I faktem jest, że przez szybę w Macu albo w okolicach lotniska szału nie przeżyjesz 🙂 Ja przez Ciebie to za niedługo jebnę tym wszystkim, spakuje kota w plecak i pójdę przed siebie 😀

    Polubienie

Dodaj komentarz

perfumomania

subiektywnie i ze szpileczką o perfumach...

JA SKORPION

There is another world, but inside this one, inside me.

escaape

into another world

Kulturalna szafa

#czytajkulturalnie

pocichutku

.. kilka słów ..

Gabinet Osobliwości

Któren zawiera w sobie curiosa rozmaite ku wesołości, ale i smutney refleksyi odwiedzającey go publiczności pomieszczone

Siupster

Widujemy się rzadko, ale intensywnie.

cmentarzysko dudsów

by Agata Rutkowska

sztuka prostoty

Blog o wnętrzach, o tym jak wpływają na nasze życie, aby stawało się proste i szczęśliwe.

niecodziennik

notatki. fotografie. myśli

okiem wariata

widziane lewym okiem wariata

Mama z prądem i pod prąd...

Zatrzymaj się! Nieporadnik (sic!) życiowy okiem kobiety psychologa...z emigracją w tle.